środa, 13 sierpnia 2014

EKShibicjonista...

... czyli pleneru ciąg dalszy.

Dziś Wam pokażę, jak się "robiła" (w ciągu kilku dni) największa z moich prac podczas Nowogardzkiego Lata z Muzami ;)
Tematem tej pracy był: DIALOG. Chodziło tutaj o wykonanie instalacji, która w jakiś magiczny sposób będzie nawiązywała do otoczenia.
Pozostałam zatem w sferze moich ptakoludzi ;)

Wierszyk przewodni (bo bez tego się nie obejdzie):




"Jeden ptaszek lubi lody,
drugi bawić się w podchody.
Inne w górę chętnie skaczą,
kiedy ludzie je zobaczą."





Każda praca zaczyna się od pomysłu. Kiedy po rzuceniu tematu przez Domino, wszyscy przeżywali burzę mózgów, ja nie bardzo wiedziałam co zrobić. Olśnienie spłynęło na mnie nagle, razem z wierszydłem, jak tylko przestałam zbyt mocno koncentrować się na zadaniu ;)





Cały proces twórczy był szalenie zabawnym doświadczeniem. Tradycyjnie wykonałam niewielki koncept. Po przeniesieniu go na sklejkę, należało wyciąć w niej odpowiednie kształty wyrzynarką (choć sama bardziej trzymałam płytę ratując przed połamaniem, niż cięłam). Następnie papier ścierny szedł w ruch, aby zetrzeć pozostałe zadziorki. Dalej wałkiem rozprowadziłam grunt i dopiero, kiedy wysechł, mogłam zabrać się za wykańczanie.




Najbardziej czaso-żerną i wyczerpującą czynnością było mieszanie farby. Zależało mi bowiem na uzyskaniu tego oto odcienia szarości. Najpierw był za ciemny, później zbyt jasny. Gdzieś po drodze za żółty, zbyt zielony i niebieskawy. Ale się udało! I kiedy tak myślałam, że już po wszystkim, czarne kontury dały mi w kość. Niby nic to, narysować czarną krechę tu i tam. A jednak...




Umalowany i wyschnięty, ważący tyle, ile sklejkowemu ekshibicjoniście wypada, musiał zostać przetransportowany w odpowiednie miejsce wystawowe. Znaczy się w pięknym parku nad jeziorem, gdzie kręciło się pełno roześmianych dzieciaków, niezadowolonych starszych pań (bo przecież obcy zjechali i "sodomię z gomorią" odstawiają siejąc zgorszenie i patologię) oraz podchmielonych rybaków.




I tak oto zamontowany przetrwał do końca pleneru. No, może nie dosłownie, bo kilka razy wylądował na trawce. Ale jako jedna z nielicznych "rzeźb" dożył happy endu w całości, bez uszczerbku na zdrowiu. Dostarczając za to wiele radości i mnie i chyba trochę dzieciakom i tym ludziom, którzy przystawali obok, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie ;)